Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/289

Ta strona została skorygowana.

— Mój służący niedawno miał daleko ładniejsze mieszkanie — rzekł Zdzisław — ale à la guerre comme à la guerre... cóż mi tam!!!
To gorzéj, że mi mój dawny nauczyciel, przyjaciel raczéj, który miał przybyć także do uniwersytetu, dotąd nie przyjeżdża... Cały dzień, spodziewając go się co chwila, nie ruszałem się z domu... O! dziękuję wam, żeście zajrzeli do mnie choć późno... bo dzień spłynął mi bardzo nudno. Nie ma nic przykrzejszego nad oczekiwanie — daremne...
— A! przepraszam, przerwał Alfons smutnie, przykrzéj jest nie mieć na co czekać i czego się spodziewać.
Zdziś ruszył ramionami...
— Ja znowu — odezwał się — nie daję sobie wydrzeć nadziei, ani wątpię o przyszłości...
Pomilczeli trochę... Alfons spojrzał na zegarek...
— Ja przyszedłem właściwie po was, rzekł — już dziś wasz przyjaciel, chociażby przyjechał, nie przyjdzie pewnie, zabieram was z sobą na wieczerzę... Poznacie u mnie dwóch jeszcze naszych ziomków... a po dniu nudów rozerwiecie się trochę...
Zamyślił się Zdziś surowo...
— No — tak — dziś to jeszcze uchodzi — dodał, ale późniéj nie wyciągniecie mnie do siebie. Ja muszę pracować ogromnie i do bardzo surowego nawykać życia, u wasbym się rozpieścił...