Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/290

Ta strona została skorygowana.

Wstali.
— Chodźmy, rzekł Alfons — obejmując ręką Zdzisława — co będzie jutro... któż wie? tymczasem dobra chwila wesoła... Młodzi jesteśmy, zabawić się trzeba...
— Jam przestał być młodym — wtrącił Zdzisław... lecz teraz u mnie jeszcze wakacye... za kilka dni się zamknę...
Pomimo tak smutnéj zapowiedzi, schodząc ze wschodów, śmieli się oba. Zdziś opowiadał o swoim Timurze i o czterech siwkach straconych. Alfons przyznał się, że myśli trzymać wierzchowca...
— A! szczęśliwy jesteś! dodał Zdziś.
— Szczęśliwy! ironicznie powtórzył towarzysz i westchnął ciężko...
W drodze zmieniła się znowu rozmowa... latała ona jak młodość, jak motyle, muskając wszystkie życia kwiaty po drodze...
Roberta mieszkanie dosyć było odległe a bliższe Lipowéj ulicy... mieli więc czas z wielu się sobie znowu wyspowiadać rzeczy... Zdzisław mimowoli uczuł się rozweselonym, choć czuł zgryzotę sumienia, bo mu przystało być smutnym... Lecz możnaż się oprzeć młodości?
Wchodząc na wschody, posłyszeli muzykę w mieszkaniu Roberta, który miał pianino u siebie.
— Jest już ktoś u mnie, rzekł pospieszając gospodarz... to pewnie Roszek...
Roszka nie znał Zdzisław... W pokoju stała