rzone... Ogromne stosunkowo czarne oczy, przy téj miniaturowéj twarzyczce, wydawały się dziwne, jakby cudze, jak zapożyczone. Osadzone były głęboko, otoczone cieniem, a nad niemi czarne brwi delikatnie zakreślone, ściągnięte ku środkowi nadawały im jeszcze dobitniejszy wyraz głębokiego zatopienia się w myślach... Maleńki nosek najlżejsze tchnienie poruszało... Pod nim usta zacięte, wązkie, zdawały się za małe, lecz wszystko to razem czyniło ją podobną do wizerunku tego Beatryxy Cenci, którego tyle złych kopij chodzi po świecie...
Ubrana była czarno i bardzo skromnie, w ręku niosła książkę — odwróciła się nieco ku Zdzisławowi, który ją zdala pozdrowił, powiodła za nim oczyma i znikła.
Służąca z uśmiechem stała przy otwartych już dzwiach pokoju pana Rocha, dając do zrozumienia, iż postrzegła, z jakiém zajęciem młodzieniec przyglądał się pięknéj pannie. Złośliwie i szydersko zmierzyła go oczyma figlarnemi. Roch już szedł naprzeciw Zdzisława.
— Otóż to mi przykładna regularność, zawołał podając rękę: tylko co wybiła jedenasta, ojciec mój czeka, a że lubi, by się trzymano oznaczonego czasu, ucieszy go pańskie przybycie...
— To możebyśmy poszli zaraz? spytał Zdzisław...
— Chętnie, służę wam — rzekł Roch...
Obok były drzwi do saloniku...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/306
Ta strona została skorygowana.