że uboższéj rodzinie przyjeżdżać do Samoborów nie dozwalała.
Profesor musiał mieć pewne dane o finansowém wyposażeniu panny, gdyż nie byłby posuwał się tak daleko z czułościami dla niéj, gdyby następstwa zagrażać mu mogły fałszywym rachunkiem.
Właśnie panna Róża zadysponowała stołem podwieczorkowym i rozsypała ludzi po owoce, ciasta i mięsiwa, dla których wskazywała miejsce na stole, gdy profesor z tą samą niemal uniżonością, z jaką witał w ogrodzie hrabinę, przyszedł złożyć jéj uszanowanie. Jedyną oznaką bliższych nieco stosunków z piękną (niegdyś) panną Różą było, że ją dyskretnie i nieznacznie w rękę pocałował. Obojętnie przyjęła to, spoglądając z góry na profesora wdzięczącego się jéj, panna Paklewska.
— Jak to pani być musi zmęczona! szepnął cicho; tyle do czynienia w ciągu tych dwóch dni... Nie uwierzy pani, jak mi jéj żal i jakbym pragnął przyjść w pomoc.
Na to dosyć grubym głosem, spoglądając protekcyonalnie, odezwała się panna:
— Posłałabym pana do apteczki, ale się lękam, żebyś mi czego nie złasował...
— Na tego rodzaju słodycze nie jestem łakomy! z westchnieniem rzekł profesor.
Panna rzuciła nań wejrzeniem wielce dwuznaczném... Profesor się uśmiechnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/33
Ta strona została skorygowana.