Spojrzał na Zdzisia, który się zarumienił mocno.
— Pan profesor przebaczy, rzekł — mnie się zdaje, że to osoba bardzo starannie wykształcona i nadzwyczaj miła... trochę ekscentryczna... Ludzie bardzo majętni...
— Ale cóż to właściwie jest? kto? co? zkąd to wyszło? spytał profesor...
— Zdaje się, że maja znaczne dobra... dodał Zdziś.
— To jeszcze nic nie dowodzi — mówił Puciata — kto dziś dóbr nie ma, z wyjątkiem tych, co je dawniéj mieli, a utrzymać nie potrafili... marnotrawcy, hulaki, piecuchy... i nieuki...
— Nie wszyscy stracili własną winą — westchął Zdzisław.
Puciata pochwycił go za rękę.
— O! mój mości dobrodzieju! zawołał żywo, ale to inna rzecz, kogo los dotkął... jak mnie — jak was... W tém to już wola boża, przeciw któréj rozum nic.
Uprzejmym się stał bardzo Puciata i długo tak prawił Zdzisławowi o przeszłości; parę razy tylko, dojrzawszy zbyt napastliwe nadskakiwanie Alfa około córki, namarszczył brwi, a w końcu pod jakimś pozorem odszedł, aby jéj coś szepnąć na ucho...
Panna Herminia wyszła, a powróciwszy do salonu, widocznie unikała z Alfem spotkania. Zbliżył
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/345
Ta strona została skorygowana.