Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/349

Ta strona została skorygowana.

— O niezmiernie znany zarzut, czyniony nam od wieków, iż jesteśmy bałamutni w słowach i że nam nic a nic wierzyć nie można — odpowiedział Zdzisław.
Roch popatrzał na siostrę — odezwała się do niego:
— Roszku, uderz się w piersi, czy często prawdę mówicie?
Śmiechem się to skończyło... Zdziś odszedł przejęty ekscentrycznym, ale wdzięcznym urywkiem ozmowy, a szczególniéj głosem i wejrzeniem Herminii. Słowom jéj wiecéj dodawała znaczenia mowa ruchy, niż jéj miały w istocie. Zmieniała je ona w jakąś melodyę, jak wszystkie muzyki nieokreślonego głębokiego wyrazu.
Zaledwie się oddalił od profesorówny, Alf go pochwycił, aby wybadać co mówili, musiał mu każde jéj powtórzyć słowo. Wejrzeniem, które rzuciła z dala na niego, Herminia dała poznać Zdzisławowi, iż się domyśla przedmiotu rozmowy i uśmiechnęła nieznacznie...
Tak upłynął wieczór, a Puciata pilnował dosyć zręcznie, jak na starego pedanta, by się Alf zbytnio do córki jego nie zbliżał. Zdaje się, że nawet włożył na syna obowiązek przestrzeżenia kolegi, aby zbyt widocznie Herminii uwielbieniem swém nie prześladował. Roszek mu coś na ucho poszeptał. Alf się zarumienił, z daleka wlepił wejrzenie w piękną pannę, i po chwili, dawszy znak Zdzisiowi,