kami panią Robert’ową... Zdzisław zapadł w marzenie jakieś, w jakiś rachunek z sumieniem własném. Porównywał swe położenie pierwsze z teraźniejszém, chwilę przybycia do miasta tego i obecną — jakiś niesmak wkradł mu się do duszy. Nie mógł sam ukryć przed sobą, że nieznacznie zaszedł w jakiś zapadły kąt, z którego tylko energiczna wola wyprowadzić go mogła, dopóki czas był jeszcze — a czuł, że na téj woli mu zbywało, i gniewał się na siebie. Otaczały go niewidzialne łańcuchy, któremi nie wiedział kiedy jak go opasano...
Dokąd go te stosunki zaprowadzić mogły?? W co miała obrócić się przyszłość? W chwili jakiegoś jasnowidzenia, czarne przed sobą ujrzał horyzonty — dreszcz przebiegł po nim... Zobaczył matkę, odśnił na chwilę przeszłość... i padł na kanapę zakrywając oczy, jak by niemi mógł zasłonić przed sobą przyszłość groźną...
„Co począć? co począć? pytał się nie znajdując odpowiedzi. Jestżem już niewolnikiem na wieki?“ Łzy znalzły się po powiekach, i spływające dopiero schwytał na twarzy...
Cisza głęboka panowała do koła. „Trzeba coś obmyślić i postanowić! rzekł w duchu... Jutro!!“
Nazajutrz obudził się Zdzisław rano, i wracając myślą do wypadków wczorajszego wieczoru, znalazł się do zbytku dziecinnym. Obawy, zgryzoty, postanowienia, wszystko to przyszło w brzasku dziennym.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/378
Ta strona została skorygowana.