Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/414

Ta strona została skorygowana.

mam, odpowiadał stary łysy szlachcic — wyciągając ręce obie — z próżnego i sam Pan Bóg nie naleje... Wioszczyna licha... czasy złe... jak zdechnę, to ja sobie weźmiecie... a póki żyw, żebym choć dach miał nad głową, to mnie nie wypędzajcie.
Po zupełnym upadku Samoborskich, Kazanowski sam się postrzegł, że sumienie kazało coś począć, aby ostatni grosz oddać sierocie... Przystąpiono więc do układów... Zgodził się szlachcie wioseczkę przepisać na imię hrabiego Zdzisława i przyznać mu jéj dziedzictwo, warując sobie dożywocie. Miał wprawdzie lat sześćdziesiąt, ale silny był, zdrów, krzepki i trzymał się jeszcze na koniu doskonale, a chodził po kilka mil na dzień pieszo...
Układ z panem Kazanowskim, był jedynym interesem, który się prezesowi ukończyć jako tako poszczęściło. W chwili gdy hrabia Zdzisław wybierał się odwiedzić okolicę Samoborów, rzecz była już skończona. Mohyła się cieszył niezmiernie, że choć to mu się powiodło, a że sam pisać nie mógł, na syna naległ, ażeby do Zdzisława list przygoto wał. Ale na wsi, nie nawykłym do korrespondencyj list ułożyć jest sprawą wielką. Jeremi zaczynał brulion: „Jaśnie Wielmożny Hrabio Dobrodzieju“ po razy kilka, i zawsze mu coś przeszkodziło. Prezes codzień zapytywał:
— A cóż list gotów?
Jeremi się tłómaczył...