tylko wyciągnął i łzy mu się z oczu polały strumieniem...
— Jezu miłosierny!... to wy!... co za szczęście!...
Hrabia stał przed nim wzruszony także, i schylił się, aby go w ramię pocałować.
— Jakżem ja szczęśliwy! łkając mówił prezes.
Wtém wpatrzył się w przybyłego i ledwie mu się nie wyrwało:
— Ale cóż się z wami stało?
W istocie oczy tylko starego przyjaciela mogły w tym zwiędłym zawczasu, bladym, zmienionym chłopcu poznać owego ślicznego, rumianego, świeżego Zdzisia ze szczęśliwych czasów. Nie stracił on pańskiego trybu w obejściu się, nie spowszedniał powierzchownością, lecz zestarzał, i nowa dola wypiętnowała się na nim wyraźnie. Twarz nosiła cierpienia ślady, znikł z niéj uśmiech dziecięcy, a zastąpił go ironiczny i smutny... Piękność jego możeby w czyich oczach wydawać się mogła ponętniejszą wyrazem, jaki jéj nadał ból i niepokoje, lecz była chorobliwa i zwątlała... Oczy patrzały nieśmiało... czoło zdawało się wstydzić upokorzenia...
— Siadaj, mój ty gościu drogi, najdroższy, coś o starym przyjacielu i słudze swym nie zapomniał... mów mi o sobie — począł prezes. Jakże to dobrze, żeście to mieścisko, tych szołdrów
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/416
Ta strona została skorygowana.