raz dawniéj przebiegał Zdzisław konno, dworu jednak w olszynach ukrytego nigdy nie widział...
Jeremi zaczął opowiadać o Suszy — tak się zwał folwarczek Kazanowskiego...
— Dworek lichy pod słomą, zabudowania nędzne... opuszczone to bardzo, ale ludzie mówią, że grunt niezgorszy... Karczma na trakcie pocztowym, stawek z młynkiem choć nie rocznym... łąk dosyć leśnych, no i lasu, wyciętego prawda, włók ze dwadzieścia...
— Jakby Kazanowskiego Pan Bóg do swéj chwały powołał — odezwał się Mohyła — pobudowawszy się, żyć juściż można i z głodu nie umrzeć.
Ernestyna, która się właśnie bohaterowi przypatrywała, pomyślała jednak, że do Suszy nie był stworzony. Czas przebyty w mieście nadał Zdzisiowi jeszcze wybitniejszy charakter miejskiego panicza, któremu trudnoby wyżyć pod słomianą strzechą.
— Ludzie mówią — odezwała się, — że u Kazanowskiego nigdy dostatku nie było... to prawda, ale też i gospodarstwa...
— Myśliwy był — rzekł Jeremi...
— Proszę mojemu mężowi nie przymawiać! rozśmiała się tłusta gosposia. On ci też być bez łowów nie może, a chleb, chwała Bogu — jest...
Prezes ręką machnął...
— Gdzie teraz dostatek? gdzie teraz grosz?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/420
Ta strona została skorygowana.