Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/421

Ta strona została skorygowana.

zawołał — czasy psie! to darmo... Czy kto gospodarzy czy nie, wszystko jedno... Ot Jeremi, i nie dośpi, i nie doje, i kłopocze się i zabiega... a cóż ma?...
Jeszcze może gorzéj jak za mnie bywało. Psie czasy... Ludzie, i ceny, i rola się popsuła... Koniec świata! słowo daję — plagi wszystkie... Jak nie księgosusz — to motylica, jak to nie — to posucha, to wylewy i gradobicia. Nigdy tego nie bywało!
Gderał tak stary prezes niemal wieczór cały. Zdziś, któremu dobra niespodziewana nowina dodała humoru, opowiadał nieco o Berlinie, i de publicis, bo tego prezes był bardzo ciekawy, szczególniéj od strony Turcyi. Przepowiednia Wernyhory niepokoiła go od dawna... Jeremi mówił o sąsiedztwie, dopomagała mu siostra. Ku wieczerzy przybył prosto z polowania na kaczki wracający, wąsaty, opalony, śmiejący się, zamaszysty Smogórski, którego żona pobiegła uściskać na ganek, jakby go od miesiąca nie widziała.
Cały ten świat wiejski, po owym berlińskim, wydał się nadzwyczaj dziwnie Zdzisławowi. Razili go ci ludzie hałaśliwą nad miarę mową, śmiechem, trywialnym dowcipem, rubaszną serdecznością, obyczajem jakimś niesalonowym. Ocenić ich nie umiał, a wśród nich czuł się obcym, choć serca się w nich odzywały...
Prezes wieczerzę jadł z podwojonym apetytem; przyniesiono wina węgierskiego, któremu Smogórski