Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/428

Ta strona została skorygowana.

— A od czego Porowski i my i życzliwi wam sąsiedzi? wesoło dodał Jeremi — damy sobie rady...
Droga do Wólki wiodła po nad Samoborów granicami, wkrótce zjechali na drogę i okolicę, którą Zdziś w czasach szczęśliwszych tylekroć konno na Timurze przebiegał obok Żabickiego, spiesząc do matki, do pieszczot jéj, do uśmiechniętych twarzy domowników. Każdy kamień, krzyż, mostek przypominał mu jakąś chwilę życia... Z dala tam gdzie niegdyś był ów park wspaniały i drzewa odwieczne, widać było pnie i zarośla. Z wycięciem ogrodu zmieniła się fizyonomia Samoborów. Znikł pałac, z którego tylko resztki murów gdzieniegdzie sterczały.
Inne budowy zachowały się w całości, lecz widać było na nich opuszczenie, jakby umyślne i mściwe. Zdzisławowi kilka razy łzy zakręciły się w oczach, całego męztwa swojego potrzebował, aby na tę szczęścia ruinę patrzeć oko w oko i nie wybuchnąć jękiem i oburzeniem. Zniszczenie jak piorun w chwili obaliło to, na co długie lata pracowały mozolnie. Cień jego matki unosił się nad tém osmutniałém cmentarzyskiem. Mieszkając w Suszy, musiałby codzień patrzeć z dala na ten grób, na ten raj, z którego został wygnany. Los dziwnie znęcał się nad nim. Zmuszał go po upadku napawać się codzień goryczą jego. Jeremi czasem ukradkiem spoglądał na jadącego, ale widząc bo-