— Kochany panie Zdzisławie, otóż to szczęście moje! poczęła: ten człowiek pije! Trzeba mi było, będąc wolną, szukać takiéj niewoli?... Któżby był przewidział? człowiek się zdawał stateczny...
— Ale posłuszny przynajmniéj — rzekł Zdzisław...
— A jeszczeby téż czego brakowało! żeby popróbował mi się buntować, odparła Wilelmska, tegobym nie dopuściła... ale do niczego! Billard... ponczyk... ani go powstrzymać... pomocy nie mam z niego, a wstyd przed ludźmi...
Zaczęła się uskarżać Wilelmska i popłakiwać — potém przeprosiwszy wyszła, a w chwilę spocony Wilelmski wśliznął się do salonu i przysiadł przy Zdzisławie...
— Skarb ta kobieta... widzi hrabia co za domek? jak szklaneczka, jak cacko; wszyscy gust admirują... ona z niczego umie zrobić coby druga wielkim kosztem nie potrafiła... Genialna kobieta, tylko nieco przyostra... ale nikt z nas doskonały...
Otwierające się drzwi przymknęły usta profesorowi.
W progu ukazał się ksiądz kanonik Starski, tak starannie i świeżo ubrany jak niegdyś, gdy Samobory odwiedzał, w fioletowych pończochach i rękawiczkach, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami.
— Cher comte! zawołał — jakżem ja szczę-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/439
Ta strona została skorygowana.