turą bardzo dobrze... ale chorować na literata, jak nasi niektórzy wielcy panowie... narażać się na krzyki lada żurnalistów... a! za nic... Tego Zdzisiowi nie pozwalam!! nie!
Zdziś się uśmiechnął.
— Nie czuję téż w sobie ani talentu, ani powołania — szepnął skromnie.
— Co się tycze talentu, tenby się może znalazł, mruknął profesor, nie chcąc opuścić zręczności przychlebienia się.
Hrabina pogroziła z daleka, Zdziś się zarumienił mocno, Żabicki nieznacznie się uśmiechnął. Profesor szeptał coś po cichu z kanonikiem, który spoglądał na młodzieńca, a panna Róża robiąca herbatę, miała téż na ustach półuśmiech dający do myślenia, że i ona o jakimś grzeszku literackim Zdzisia wiedziała.
W salonie zapalono lampy i świece, chociaż od strony ogrodu otwarte drzwi szklane na ganki, jeszcze pół-mrok wieczorny wpuszczały, i z po za drzew parku na ciemnych niebiosach podnosił się księżyc rumiany, który za chwilę oświecić miał okolicę...
Niektóre z osób przy herbacie zgromadzonych, poczęły się wysuwać na ganek, aby korzystać ze świeżego powietrza... Żabicki pierwszy wstał nieznacznie i poszedł powoli ku lipom stojącym niedaleko, czuł bowiem, że zawadzał towarzystwu, w którém był dysharmonijną nutą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/44
Ta strona została skorygowana.