Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/440

Ta strona została skorygowana.

śliwy!... Dowiaduję się w progu od czcigodnéj gospodyni, że go tu znajdę, i śpieszę... śpieszę...
Kanonik zasiadł, uśmiechając się, na kanapie, Wilelmski go w rękę pocałował i odstąpił wetchnąwszy. Poszedł zająć zwykłe swe, jak się zdawało, stanowisko przy oknie...
— No — w Samoborach — mówił cicho kanonik — wiesz pewnie hrabia, co się dzieje... Jako ojciec duchowny, którego powołaniem przynosić pociechę, byłem tam... bywam... patrzałem... patrzę... to są nieszczęśliwi ludzie. Wiecie zapewne...
Zdzisław w milczeniu skłonił głowę...
— Szczególniéj ta biedna, prosta, ale serdeczna kobieta, która i tak już męczennicą z nim była, w dzieciach tylko mając pociechę... Gdyby nie religia, ten człowiek uległby pewnie rozpaczy...
— Religia? zapytał Zdzisław z ironicznym uśmiechem — ten człowiek miałby mieć religię w sercu?
Kanonik zaciął usta...
— Jest surowy, dziwak, despota, ale ma wiarę, i ona go pociesza... Dlatego, dodał, schylając się do ucha Zdzisławowi, gdy raz jesteście w tych stronach, czy nie należałoby... czy nie spróbować...?
Nie dokończył jeszcze, gdy Zdzisław zerwał się z krzesła.
— Księże kanoniku! zawołał: ten człowiek