Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/448

Ta strona została skorygowana.

powód jego przybycia wytłómaczyło. Zdziś nadszedł wkrótce. Powitanie było bardzo czułe. Rozmowa z początku toczyła się o rzeczach powszednich. Dano do stołu, a że obiady w Porzeczu sławne były, kanonik, który lubił zjeść dobrze, przy stole nabrał swobody i humoru. Spoglądał ciągle z ukosa na Zdzisia i szepnął mu przy deserze, iż ma z nim kilka słów do pomówienia na osobności.
Wszczęła się zatém zajmująca dysputa z powodu melona, podanego na końcu, i nowego zwyczaju dawania go przy sztucemięsa — co Mohyła potępiał, a kanonik znajdował bardzo rozumném.
Przy czarnéj kawie nareszcie mogli się w kątku salonu zejść z sobą ksiądz Starski i Zdzisław...
— Byłem wczoraj w Samoborach — odezwał się kanonik mieszając kawę łyżeczką po nalaniu do niéj koniaku...
Zdzisław milczał.
— Naturalnie rzecz nieunikniona była, że i o hrabi wspomniałem — dodał.
— O mnie!... przerwał Zdziś.
— Nasze powołanie zgodę czynić i do zgody nakłaniać, mówił ksiądz Starski... Człowieka tego dzikiego znalazłem bardzo złamanym... mogę powiedzieć innym... Ponury, milczący, całe dni spędza nad Psalmami... całe wieczory nad Biblią. Siedzą tak oboje i płaczą... Z trojga tych istot co szczebiotały u ich boku, co były ich przyszłością... wspomnienie tylko gorzkie zostało... Właśnie w ta-