Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/458

Ta strona została skorygowana.

Pomimo nic nieumniejszonego wdzięku pani Robert’owéj, Zdzisiowi wydała się w téj chwili i niepiękną i pospolitą. Milczał. Alf dusił go uściskami.
— Myśl w istocie była szczególna, odezwał się w końcu, aż tu dojechać nie dowierzając mojemu słowu... Ale... kochany Alfie — co tu robić będziecie? ja w téj chwili jechać nie mogę... a przyjąć nie mam gdzie...
— A! zmiłuj się — zawołała Robert’owa — my w drodze nie jesteśmy wymyślni, daj nam w téj swojéj wioseczce jakikolwiek kątek — parę izdebek z przedpokojem... to dosyć.
Zdzisława opanował śmiech pusty; pani Robert’owa patrzała nań niemal obrażona... i wołała tylko:
— Zdziś! Zdziś! co to jest?
— Droga pani! rzekł wreszcie hrabia: dwór w mojém nowém dziedzictwie miał dwie izby, nie więcéj, a i ten zwalono...
— Jakto? dlaczego?
— Ażeby się sam nie zwalił...
Zamilkli frasobliwie patrząc po sobie, ale pani Robert’owa nie straciła humoru i przytomności. Skinęła na syna, który wyszedł... i zbliżyła się, obie ręce wyciągając do Zdzisława.
— Zdzisiu kochany — szepnęła — nie bądźże — i niedobrym i niewdzięcznym. Czyż nie czujesz, że nas tu serce przyprowadziło za tobą? że my bez