Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/468

Ta strona została skorygowana.

Zarumienił się hrabia mocno.
— Ale możesz to być?
— Nie narażałabym przecie syna mojéj dobrodziejki na przykrość, gdybym tego nie była pewna...
Gwałtowna pokusa ciągnęła do Mangoldów... ale jakże było na tym wózku tam się zjawić?
W mgnieniu oka osnuł sobie plan hrabia: musiał jechać do kapitana, i zabrawszy go z sobą, Jeziorany odwiedzić. Kapitan tam bywać nie lubił, ale dla Zdzisia poświęcić się zawsze był gotów... Pożegnawszy dobrą panią Różę, kazał ruszać do Wólki, co tém bardziéj było na rękę, że się tam jakiéj denuncyacyi Żabickiego lękał.
Udając humor lepszy daleko, niż miał w istocie, zeskoczył przed gankiem... Stasia go oknem witała... Kapitan był w polu — Żabicki korzystał z nieobecności jego, i żywą jakąś prowadził rozmowę, którą ruchy rąk w oknie zdradzały.
— Przyjechałem zabrać pani ojca...
— Dokąd? co? kiedy?
— Ot! dziwactwo, zawołał Zdziś, na którego Żabicki dziwnie spoglądał, bo się go tu niespodziewał. Chciałbym odwiedzić Mangoldów, a sam... nie mam czasu i wolałbym te odwiedziny odbyć przy świadku...
— Nie rozumiem, rozśmiała się Stasia... przy świadku? Wtém nagle rączkami uderzyła jedna o drugą — owszem rozumiem, chcesz pan, aby