léj. Żyłem więc może złudzeniami tylko — chciałbym szkosztować rzeczywistości.
Żabicki zamilkł. Szli ku głębi ogrodu i drzewom... księżyc podnosił się już jak tarcza srebrzysta na niebie — noc była cicha, jasna, ciepła, budząca w duszach młodych uczucia, z których narodzin same przed sobą wyspowiadać się nie umiały.
Tę jakąś tęsknicę życia czuł Żabicki i Zdzisław razem. Po za tą niepokojącą ciszą nocy księżycowéj, marzyli o przebudzeniu, walce, wrzawie i hymnie bojowym.
Zdala za nimi jaśniał na tle ciemném pałac wszystkiemi oknami, w majestacie architektury, którą noc fantastycznemi pasy cieniów ubierała. W gąszczach drzew dokoła zdały się spotkać tajemnice legend i nasiona dramatów... Kiedy niekiedy po nad nimi zrywała się gwiazdka biczem złocistym pisała jakieś Mane i Tekel niezrozumiałe dla ziemi... W tym błysku może było życie, dramat także, śmierć i zniszczenie... W duszy Zdzisława rosło pragnienie takich błysków na niebiosach...
Szli niemi oba. Wtém od pałacu głos profesora, który hrabiego szukał z rozkazu matki, zawrócił panicza... Podali sobie ręce milcząc, a Żabicki wolnym krokiem posunął się ulicami cichego parku... w którym wszystko utulone spało.
∗ ∗
∗ |