Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/49

Ta strona została skorygowana.

Uroczyście rozpoczął się dzień wielki — hrabina Julia zbudzić się kazała rano; z bukietem świeżych kwiatów, strojna jak zawsze najstaranniéj, piękna i miła, z uśmiechem na ustach i łzą w oku, weszła do pokoju, w którym jedynak właśnie kończył ranną toaletę. Ze wzruszeniem rzuciła się ściskać syna, bukiet padł na ziemię.
— Zdzisiu drogi, niech cię Bóg błogosławi, tak jak cię błogosławi matka! Idź drogą życia kwiatami usłaną, wśród pogody — niech ci słońce przyświeca i omijają burze... bądź godny imienia twojego i ojców twych, czystym, szlachetnym, poczciwym, prawym... Boże Abrahamów i Jakóbów... błogosław! błogosław!
Łzy jéj nie dały dokończyć — Zdzisław ukląkł przed nią i całował jéj ręce.
— Jeśli będę, rzekł, czém być powinienem, tobiem to winien, matko droga, sercu co mnie wychowało i przelało się we mnie...
— Niech ci Bóg błogosławi! powtarzała bezmyślnie wzruszona hrabina. Idziesz w świat... między ludzi, którzy są różni, źli i dobrzy — niech cię Aniołowie stróże prowadzą i strzegą. Drżę na myśl niebezpieczeństw, ale mam w Bogu nadzieję... Byłeś dobrém dziecięciem, będziesz zacnym człowiekiem...
Jak z za chmur słońce, wyjrzał uśmiech z za łez matki. Poprowadziła go do okna: tam stał śliczny powozik warszawski, z którym się dotąd ukry-