na herbatę, oznaczając mu godzinę. Zdzisław odmówić nie mógł. Zastał panią profesorową samą.
— Więc hrabia wyjeżdżasz — zawołała spotkawszy go w progu — i gdybym ja nie przypomniała się o pożegnanie...
— A! czyż pani możesz mnie mieć za takiego niewdzięcznika?...
— No — nie, alem się lękała, abyś mi hrabia nie przyprowadził swojego ślicznego przyjaciela, który wygląda jak panienka, pachnie, jest bardzo ładny i miły, ale wolę na ten raz, żeśmy sami.
I stanąwszy naprzeciw Zdzisia, z powagą dawnéj przyjaciółki matki, spytała, rumieniąc się mimowoli:
— No, powiedzże mi hrabio — co to są za ludzie? zkąd taka nadzwyczajna przyjaźń dla nich?... co to za piękna pani?...
— Ci ludzie — jak pani kochana powiadasz — odparł Zdziś, są jedni co mnie w Berlinie przyjęli i pokochali... nie mogę im nie być wdzięczen za to...
— Tak — przerwała Róża spuszczając oczy na chustkę, którą w ręku trzymała — tak — ja to dobrze rozumiem; wy hrabio macie tak dobre — dobre serce, jak świętéj pamięci anielska matka wasza — ale — ludzie są źli, posądzający... mówią, że ta pani nie jest stara i ma być bardzo ładna...
Spojrzała mu w oczy: Zdzisław płonął jak wiśnia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/493
Ta strona została skorygowana.