Przestała mówić.
Z wlepionemi w nią oczyma pani Laura słuchała...
— Twoje słowa to poezya i muzyka razem — przerwała nagle — i jakże Alf nie miał oszaleć dla ciebie?... Tyś jakaś wyższa istota...
— Powiedziałaś pani — rozśmiała się nagle rozpromieniona Herminia — we mnie znać — profesorównę...
— A! nie bierzże mi tego za złe...
— Ale ja to mam za pochwałę. Ja tak kocham mojego ojca, tak do niego chciałabym być podobną — a taka jestem...
Zamilkła i nagle dokończyła wcale niespodzianie.
— Taka jestem — niegodziwa...
Ręką uderzyła się w dłoń jakby ukarać się chciała.
— Zkądże ci to? spytała pani Robert’owa...
— A — to nic... to nic.
Nadszedł w téj chwili Puciata zapytać córki, czy na nią z okna nie wieje... i czyby co nie zaśpiewała.
— Ale nie — tatku — szepnęła pochylając się ku niemu — nie każcież mi się popisywać ze śpiewem... W towarzystwie ludzi słowa i myśli, z których każdy potrzebuje być słuchanym i wypowiedzieć się, czy ma z czém czy nie ma — przeklęliby mnie gdybym im zaśpiewała!!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/509
Ta strona została skorygowana.