Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/539

Ta strona została skorygowana.

i martwego oporu, składały jeden obraz wspaniały a malowniczy... Na falach promieniały blaski; na ziemi cieniem osłonionéj — przeźroczysty pół mrok się rozciągał. W dali posypywało słońce zmarszczone wody złotemi pręgami i iskrami strojąc je do walki — na ziemi szaro było i jednotonnie... W głębi obrazu przestrzenie zdały się uspokojone i wygładzone, pusto było na nich, tylko kędyś w mgle dalekiéj para żagli jeżyła się do góry, niby ptak o dwojgu skrzydeł... Ku brzegom łódka maleńka rybacza, jak rybka czarna to się bujając chowała za fale, to wyskakiwała nad nie i nikła znowu... i wracała jeszcze...
Willa, co na morze patrzała, zwała się Bianca, od murów jasnych i marmurowych galeryj białych... Tuż za nią nad zatoką rozrzucone w półkole leżało spokojne San Remo.
Godzina była południowa — na ganku willi ukazała się postać niewieścia, osłoniona szalem długim. Stanęła patrząc ku morzu, i powolnym krokiem zszedłszy ze wschodków i ganków, skierowała się ku tarasowi nad brzegiem.
Z daleka nawet patrząc poznać w niéj było łatwo istotę młodą, ruchów wdzięcznych i śmiałych, lecz chwilami jakby znużeniem omdlonych. Szła to prostując się i przyśpieszając kroku — to go zwalniając w takt myślom i oczy spuszczając ku ziemi. Czasem zatrzymywała się popatrzeć na spóźniony kwiatek, niekiedy spojrzała ciekawie ku