Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/543

Ta strona została skorygowana.

— Przepraszam panią — autorką téj jak ją pani nazywasz, komedyi jest moja matka... i ja...
— A ja i hrabia Zdzisław niedobrymi aktorami? nie prawdaż? uśmiechając się spytała Herminia. Panie Alfonsie, dodała — szanujże we mnie przyszłą żonę swoją, jeśli nią mam być...
Alfons się zżymnął i rzucił.
— Ale ja kocham, ja szaleję... ja w tém piekle wytrwać nie potrafię...
— Myślisz pan, że mi w niém lepiéj? ironicznie się uśmiechając spytała kobieta...
— Ja nie rozumiem was? serca waszego, uczuć... nic. Zdawało mi się — począł z rosnącym zapałem — żem był pozyskał jéj miłość, żeś miała dla mnie litość... a teraz...
— A! litość masz pan najserdeczniejszą... i miłości tyle ile było, nic z niéj nie uroniłam! mówiła Herminia. Przypomnij sobie moje słowa... Mówiłam zawsze, powtarzam to dziś — współczucie, najczulszą przyjaźń... mam dla was, ale téj gwałtownéj namiętności, jakiéj wymagasz, — nie miałam i dać jéj nie mogę, bo do niéj nie skłonne jest biedne, zastygłe jakieś serce moje... Tak kochać jakby was inna może kobieta pokochała — wyznaję, ja nie potrafię. Dawniéj, chciałeś się tém zaspokoić — mówiłeś: choć trochę współczucia, litości, przyjaźni...? Tak? nieprawdaż? to wszystko ofiaruję dzisiaj... i nic wiecéj! bo niestety! nic