Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/559

Ta strona została skorygowana.

Doszedłszy do schodków wiodących na taras, zkąd widać było Zdzisława, Herminia podniosłszy oczy, trzymała kwiatek zerwany w ręku...
— Wolno mi tam odpocząć na górze przy panu, czy nie wolno? zapytała.
— Któżby mógł zabronić? zawołał Zdzisław.
— Może wy, panie hrabio... co się tak obawiacie narazić na podejrzenie i chcecie dowieść, iż mnie nienawidzicie?
— Pani! oburzył się Zdzisław — téj wymówki się nie spodziewałem...
Herminia wchodziła powoli, przeszła całą długość tarasu i usiadła w drugim końcu, w dali od Zdzisława...
— Jesteśmy tak szpiegowani w téj chwili, każdy nasz ruch będzie tak tłomaczony i kommentowany... iż panu ostrożność zalecić muszę. Wszak to od czasu tego co się zwało ślubem naszym, niemal pierwsze spotkanie swobodne?... Nie prawdaż? Dawniéj wolno nam było, jako dobrym przyjaciołom, pomówić z sobą... teraz? niestety!...
Spojrzała na Zdzisława, który oczy miał spuszczone, jak gdyby się wstydził.
— Jakimże sposobem stało się — rzekł po cichu — iż pani odważyłaś się... znijść tu do mnie?...
— Otrzymałam urzędowe pozwolenie od pana Alfonsa, który mi oznajmił, że hrabiego tu znajdę