było, że długie pożycie przy róży-hrabinie, trochę jéj zapachu udzieliło towarzyszce. W ruchach, mowie, pewnych sposobach obejścia się, mimowolnie może naśladowała panią Julię — co nie zawsze szczęśliwie się jéj udawało...
Już salony były pełne, gdy nowy turkot i klaskanie z bata jeszcze o jednym gościu oznajmiły. Łatwo się go było miejscowym domyślić, po godzinie przybycia tych nieco spóźnionych choć jednych z najbliższych sąsiadów. Zdziś usłyszawszy klaskanie z bata, przedarł się przez tłumy i pobiegł sam do ganku. Hrabina poruszyła się nieco, chcąc także wyjść na przeciw...
W tłumie słychać było szepty: — Mangoldowie! Mangoldowie!
W téjże chwili we drzwiach otwartych ukazały się dwie postacie, mogące ściągnąć wzrok, chociażby ich tak niespokojna zapowiedź nie poprzedzała. Średnich lat mężczyzna słusznego wzrostu, pięknéj postawy, szedł prowadząc pod rękę młodzinsieńką panieneczkę, zaledwie wykwitującą z pączka.
Mężczyzna miał pseudo-arystokratyczny pozór, o który widocznie pilno się starał, trzymał się prosto, aby na świat patrzeć z wysokości, oczy miał nieco przymrużone, wargi rumiane wydęte, zresztą twarz jego nie brzydka, mimo nadanego jéj sztucznie charakteru pańskiego, pospolitą była i nie pociągającą. Strój dosyć smakowny, psuła tylko jedna ręka z wielkim brylantowym pierścieniem na palcu...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/56
Ta strona została skorygowana.