— Domyślałem się... na wielkie to państwo wygląda...
— Bo też słyszę i są wielcy panowie.
Kiwnął szlachcic głową i zażył tabaki — profesor w żadne objaśnienia nie rad się był wdawać, musiał się więc ciekawy udać do drugiego obywatela, zdala na krześle oczekującego na obiad, dla którego pono przyjechał...
— Zna kochany pan tych baronów Mangoldów?
— Hę? odparł siedzący — a no! tyle co wy i co wszyscy podobno — któż to zna i wie? Mangoldowie — Mangoldowie, i po wszystkiém. Przybyli z workiem pieniędzy, kupili piękny majątek, urządzili się po pańsku i żyją — i tyle.
— To pewna, wtrącił trzeci, który się przymieszał, że nawet dobrze i na pewno nie wiadomo zkąd to tu przyszło, i tylko, że z pieniędzmi. A u nas i na całym świecie kto je ma, ten praw i więcéj mu nic nie trzeba. Kupi sobie czego mu brak — choćby i antenatów... Zdaje się — dodał — że to galicyjskiego pochodzenia państwo... a że tam różne zdawna elementa pomieszane... któż zgadnie czy to kość słoniowa, czy końska? Hę! hę! Mówili mi gdym był we Lwowie, że tam bywał Mangold, który się tęgich pieniędzy dorobił szczęśliwie na jakichś szachrajkach... Miał być żonaty pono z baletniczką... Albo to ten sam lub inny... Wygląda pysznie...
— Panienka caceczka...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/59
Ta strona została skorygowana.