— Baron! rzekł szlachcic.
— A! baron...
— Patrzy téż na nas z góry...
— A my nań téż możemy jak się nam podoba...
— Pieniężny bardzo — byle dobra się trafiły... on pierwszy do kupna.
— W domu, słyszę, fraszka u naszéj hrabiny... wszystko od złota, marmurów i aksamitów.
— A czego ma sobie żałować!
— Ze szlachtą nie żyje — dodał ktoś z boku.
— Bo niewiadomo czyby szlachta z przybłędą żyć chciała — szepnął inny...
W czasie téj rozmowy baron się przysiadł do prezesa Mohyły, który jak zwykł być dla wszystkich, i dla niego téż z niezmiernym respektem i uniżonością się oświadczał. Mówiono mało tak, że Mangolda posądzićby można, iż niewiele miał do powiedzenia, bo to z czém się odzywał, było trywialne i nic nie znaczące, ale wygłaszane z wielką pewnością siebie. Kuzynka Hela szczebiotała za niego i za Elsę, która więcéj się uśmiechała, niż mówiła.
Gdy się to działo w salonach z jednéj strony pałacu dla zabawy przeznaczonych, z drugiéj w ogromnéj, długiéj sali, któréj ściana jedna cała była w oknach na ogród i przybrana kwiatami, zastawiono stoły na te paręset osób, które zaproszone zostały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/60
Ta strona została skorygowana.