Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/608

Ta strona została skorygowana.

I w tém jakby się opamiętał nagle zaciął usta.
— Zdzisław w Thiergartenie najął willę, na resztę miodowych miesięcy.
Twarz Alfa zapłonęła, oczy spuścił, cygaro zgryzł rzucił i wstał nagle, a potém jeszcze prędzéj siadł znowu... Począł palcami bębnić po stoliku...
Majak mu się przyglądał ciągle, jakby fenomen patologiczny chciał zbadać.
— Kochany Alfie — odezwał się — widzę cię wzburzonym i poruszonym, przyczyny nie wiem... dusi cię coś, czego wypowiedzieć nie chcesz... Nie wywołuję zwierzeń żadnych, ale możebym ci dobrą radą mógł służyć...
Skłonił głowę gość.
— Dziękuję, rzekł — są rzeczy co się nie mówią, człowiek musi się sam truć niemi. A po coby się to zdało?
— Jeżeli nieporozumienie ze Zdzisławem temu przyczyną, ja ofiaruję moje pośrednictwo we wszelkim razie... Nie wiem co zrobił — jeśli obraził — no! nie cierpię szermierki głupiéj, ale jak się macie jeść i gryźć bez końca, lepiéj się na rapiry zetrzyjcie, spędźcie gniew i podajcie sobie dłonie.
Widocznie się zapomniawszy, Alf zerwał się z kanapki i krzyknął:
Tak się między nami skończyć nie może!... Zabiłbym go i nie byłoby mi dosyć... o nie! o nie! tak się to skończyć nie może! Dać mu