Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/609

Ta strona została skorygowana.

w twarz publicznie... zmusić do pojedynku, ubić — to za mało!
I padł na kanapkę, był dziwnie roznamiętniony, z ust mu wyrazy się wyrywały na pół łykane... Majak nawykły widywać go łagodnym, jak dziecię, śmiać cię zaczął.
Alfons pobladł i zmilczał, poprawił włosy ostrzyżone, jakby je długiemi jeszcze nosił — i trzęsąc się podparł obu rękami na stole.
— Nie poznaję cię — począł Majak — cóż się u kaduka stało?
Alf pobiegł do wody, wypił raz po razu dwie szklanki i siadł...
Głosem złagodzonym, dawniejszym począł mówić:
— Mój drogi Sylwestrze — ani słowa już... To głupstwo! plotę nie wiedzieć co... Nie ma nic — dzieciństwo... Rzecz zwyczajna... Widzisz sam, że w tém sensu nie ma, co mówię... Bzdurstwo!
A po chwilce spytał:
— Nie wiesz, jadą oni na wieś? nie słyszałeś?
— Kto? Zdzisławowstwo?
— Tak, hrabstwo... pan hrabia i pani hrabina...
— Była o tém mowa zdaje mi się, ale czekali na coś... Dobrze nie wiem, rzekł Majak... Słyszałem od Puciaty, że życzył sobie, aby dobra nabyli na Wołyniu...
Alf nic nie odpowiedział... Sylwester w ciągłém był oczekiwaniu, że się to skończy wyzna-