Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

wolą kiwając lub grożąc mu nieznacznie. W połowie obiadu burza z wolna ustawać zaczęła, wyjaśniło się niebo — chmury rozrywały, wiatr łagodniał i na zmoczony krajobraz parku, słońce ku zachodowi zniżone spojrzało ozłacając zieleń świeżą, obmytą w deszczowéj kąpieli. Na czarnéj jeszcze nieba części, tęcza z żywych kolorów uwita zakreśliła łuk swój promienny, którego końce tonęły gdzieś w zielonych głębinach...
Wszystkie czoła rozjaśnił powrót pogody, hrabina nawet uśmiechnęła się... muzyka zagrała raźniéj, a prezes wstał z kielichem do zdrowia gospodyni... To było hasłem wrzawy i powszechnego rozweselenia... Mężczyźni wszyscy, wielbiciele miłéj a ślicznéj pani, pili na klęczkach, wykrzykując, niektórzy szli białe rączki całować, syn ścisnął jéj kolana. Zatém prezes powtóre zadzwoniwszy w kielich, powiedział mowę ku młodzieńcowi wielkich nadziei, którego urodziny obchodzono. Nie był on mówcą wielkim, jąkał się i poprawiał, wyrazów często mu brakło, niektóre do zbytku się powtarzały — ale mówił od serca i płakał sam, co jest zawsze najlepszym rozczulenia drugich sposobem. Ściskano się i łzy toczyły się z miększych powiek. Zdziś opiekunowi dziękował, prezes go ściskał a całował gwałtownie... Mangold stojący z kieliszkiem uśmiechał się po trosze...
Poszło za tém zdrowie opiekuna z wielkiém przejęciem wypite, a muzyka buchnęła głośną fan-