Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/647

Ta strona została skorygowana.

łał rękę jéj całując Zdzisław — winno moje przeznaczenie — winien... ja nie wiem!
Wieczór zszedł na rozglądaniu się w ogródku.
Alf nadszedł wkrótce, z rozpogodzoną twarzą.
— To jest tylko tymczacowe nasze obozowisko — odezwała się wracając ku domkowi Herminia — ojciec mój życzy sobie, ażebyśmy coś nabyli w tych stronach... Mamy w każdéj chwili pieniądze do rozporządzenia... znajdziemy coś...
— Właśnie dziś mówił mi kapitan — przerwał Zdzisław, że pan Sebastyan Samoborski, ten nieszczęsny stryj mój, który nam wyrwał wszystko cośmy mieli, zrażony do okolicy, w któréj poniósł straty bolesne dzieci i żony, chce się wyprzedawać i wynosić. Któż wie? moglibyśmy może choć ruinę naszą odkupić... choć gruzy tego domu, w którym mi młodość upłynęła...
— A! to cudowna myśl — zawołała Herminia: nie zwłócząc korzystać z niéj potrzeba... Użyj kogo, nie trać czasu, kupujmy...
— Jeżeli mnie sprzedać zechce — dodał Zdzisław.
Alf także pochwalał bardzo pomysł szczęśliwy.
— Ja mam wielką ochotę mój majątek sprzedać także — dodał — chętniebym się tu okupił. Bylibyśmy w sąsiedztwie.
Zdzisław nic nie odpowiedział: myśl ta nie bardzo mu się może uśmiechała.