ciało. Dziki wyraz twarzy, straszniejszym jeszcze czyniły powieki powywracane i krwawe...
Ręce trzymając w kieszeniach, stał garbus nieopodal od progu i zdala mierzył oczyma krwawemi przychodzącego, starając się go rozpoznać, ktoby był. Bilet nic nie mówiący trzymał w ręku.
Alf mu się skłonił — stary zaledwie kiwnął głową.
— Ksiądz kanonik Starski — odezwał się — mówił mi, że pan dobrodziéj życzyłbyś sobie podobno część dóbr swoich wyprzedać...
— A tak — burknął stary głosem drżącym, ochrypłym, jakby zastygłym w piersi, ale podnoszącym się powoli — tak! chcę tę ziemię napiętnowaną przeklęctwem bożém zbyć, — oddać, ale nie takim paniczom i pankom jak wy...
Zmieszany zrazu Alf tém powitaniem, zebrał się nierychło na odpowiedź.
— Ja ani do panków, ani do paniczów nie należę.
I spojrzał mu w oczy śmiało...
— A któż jesteś? spytał Sebastyan.
Alf pomyślał...
— Nazywam się Robert — rzekł — to znaczy jakbym nie miał nazwiska... Ojciec mi swojego dać nie chciał, matka nie mogła... bo nie miała. Wzięto pierwsze z brzegu... Jak wy, nienawidzę panów, jestem sierota... a tu obcy...
Sebastyan wciąż słuchając, patrzał na niego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/669
Ta strona została skorygowana.