Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/675

Ta strona została skorygowana.

Gdy się to tak przeciągało — jednego wieczoru jesiennego, kapitan z córką siedział w ganku przed dworkiem swoim. Hrabiny od dni kilku nie było. Wybrała się do Suszy pod pozorem gospodarstwa, listów i różnych zajęć... Alf téż przestał jakoś bywać. Porowski cieszył się niemal, że ich ci goście trochę uciążliwi opuścili...
Wieczór już był dosyć późny, mrok niemal nocny, gdy na grobelce tętnić zaczęło, jakiś powóz zbliżać się zdawał ku dworowi.
— No, rzekł kapitan — pod noc gościa nam Pan Bóg daje — nie bardzo to wygodne... myśl Stasiu o wieczerzy...
— Nie bardzo się boję, bo mam zapasy, odezwała się kapitanówna, byle gość tatkowi był miły...
Przysłuchywali się coraz zbliżającéj się bryczce.
— Ani chybi do dworu ktoś! potwierdził kapitan.
Stasia wspięła się na palce, chcąc wyjrzeć, ale o mroku nic już widać nie było... W tém brama się otworzyła i oczekiwany gość wtoczył się na dziedzińczyk... Kapitan i jego córka ciekawie się przypatrywali przybywającemu, gdy mężczyzna okryty płaszczem skoczył z bryczki — a Stasia wprzód nim głos usłyszała, poznała go instynktem i zawołała z radością:
— Pan Zdzisław!
Był to on w istocie.