Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/678

Ta strona została skorygowana.

— Muszę wyjechać na kilka godzin... moje dziecię... zostań tu, proszę cię, nie ruszaj się nigdzie z domu... wkrótce powrócę.
Stasia tak dobrze ojca znała, iż z twarzy jego wyczytała, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało, coś niepomyślnego... Porwała się z rączkami załamanemi od fortepianu krzycząc:
— Ojcze! co to jest? na Boga!...
Kapitanowi głos zamarł w ustach...
— Nic — rzekł — nic... późniéj... ja nie wiem sam... bądź spokojna...
— Jąkał się i za głowę chwytał... Pocałował w czoło córkę, koń stał przed gankiem... Siadł nań i popędził galopem. Stasia tyle tylko dojrzeć mogła, że się skierował ku Suszy...
— Tam się nieszczęście jakieś stać musiało! zawołała ręce łamiąc i padając na ławkę... O Boże! cóż to może być!...
Niepokój ją opanował, który na miejscu usiedzieć jéj nie dawał; poczęła się przechadzać po pokojach, miejsca sobie znaleźć nie mogąc.
— Co to może być? powtarzała ciągle strwożona...
W pokoju ojca, do którego weszła, szufladka świeżo wysunięta była i niezamknięta. Stasia zobaczywszy to, poszła zrobić porządek, gdy na podłodze spostrzegła pomiętą kartkę...
Schwyciła ją rękami drżącemi... Był to kawałek papieru oddarty od czegoś, na którym ręką