tłuczony przez Zdzisława, zgnieciony — zbity... ale... wyjdzie...
Ma przy sobie dozór dobry, bo go ta kobieta nie opuszcza na chwilę...
Ruszył ramionami.
— Tegośmy doczekali na tę nieszczęśliwą rodzinę. Nie dosyć było upadku, trzeba było sromoty i niesławy, aby ją dobić...
— Cóż, myślą tu pod bokiem siedzieć w miasteczku? zapytał Porowski.
— Nie, już wyjechali. Obandażowałem go na drogę, wzięli z sobą felczera... nie ma ich...
Kapitan lżéj odetchnął...
— Tak lepiéj, rzekł: niech przynajmniej na oczach nie będą. Prędzéj się to nieszczęście zatrze i zapomni...
Stary doktór potrząsł głową.
— Nigdy się takie rzeczy nie zapominają — szepnął... A! kapitanie — tego dnia gdy piękna, szczęśliwa hrabina Julia obchodziła pełnoletność swego jedynaka... dziedzica pięknego imienia i włości — któż z nas wśród téj uroczystości mógłby był przeczuć, co czeka tę rodzinę, któréj szczęście przyświecało...? Zdziś... to pieszczone, dobre dziecię, na takie losy!! takie losy...
Pamiętasz go zwijającego się z Mangoldówną w tańcu... tę parę śliczną, wesołą?...
Co się z nimi stało?!
— Alboż Mangoldówna...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/683
Ta strona została skorygowana.