ją w czoło. Spojrzała mu w oczy i twarz chmurną, i pytać nie śmiała...
Przeprowadziła go do jego sypialni. Zdawała się czekać na to, ażeby jéj sam coś powiedział, lecz stary był tak znękany, że padł na łóżko nie mówiąc ani słowa.
— Trzeba co ojcu?
— Nic — spoczynku trochę... moje dziecko...
— Czy ja nic wiedzieć nie mogę? nieśmiało zapytała córka.
— Dowiesz się, niestety! choćbym wolał, ażebyś mogła nie wiedzieć o niczem, dziecko moje. Są to kary boże... chłosta za grzechy...
Westchął stary.
Stasia zwieszoną rękę pocałowała...
— Zdzisław chory...? spytała po cichu... Tam nie ma nikogo.
— Doktor jest... zamknął kapitan — idź — spocznij...
Stasia posłuszna wysunęła się po cichu...
Tegoż dnia ksiądz kanonik Starki przybył do przezesa Mohyły w odwiedziny, rzadki gość, i tém miléj przyjmowany... W miasteczku już była wieść o wypadkach gruchnęła, pani Wilelmska dowiedziała się o wszystkiém, a nie mogąc sama swéj pensyi porzucić, nie wiedząc czy kapitan zajmie się Zdzisławem, uprosiła księdza Starskiego, aby pojechał dać znać o wypadkach prezesowi... Wyprzedziła jednak kanonika stugębna fama, zastał Mo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/685
Ta strona została skorygowana.