Pierwszy raz Zdzisław mówił tak długo, i pierwszy Żabicki potrafił dobyć z niego coś więcéj nad obojętne słowo.
— A ty co myślisz? zapytał w końcu.
— Ja? rzekł medyk — wiesz, ja jestem we wszystkiém uparty. Stasia mnie odpędziła, ale pozwalając zachować nadzieję. Czepiam się nadziei, choć rozum mówi, że napróżno... Będę czekał i patrzał jéj w oczy... aż się znudzi i powie: — chodźmy do ołtarza. Znam to do siebie, że się we mnie zakochać trudno.
Biedny Żabicki potarł gniewnie włosy i zapalił cygaro...
— Gdyby było można — począł po przerwie — jabym, jako przyszły syn Eskulapa, życzył, żeby z tych stron wyjechać i zmienić powietrze... Doskonała byłaby podróż... gdzieś do Włoch, do Szwajcaryi, w góry... odżyłbyś prędzéj...
— Z czém? jak? krótko rzekł Zdzisław — to niepodobieństwo...
Na tém skończyły się nowe marzenia. W istocie Zdzisław łatwo mógł obliczyć, że teraz oprócz niewiele przynoszącéj Suszy nie miał nic a nic... Środki ostatnie wyczerpała choroba... nie wiedział nawet, jak wiele winien był wszystkim dawnym przyjaciołom, począwszy od prezesa do Wilelmskiéj.
Nadchodziła wiosna... Zdzisławowi nietylko pozwolono, ale zalecono wyjeżdżać i używać ruchu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/705
Ta strona została skorygowana.