zała się wypełzłą, ledwie nowym rzadkim puszkiem pokrytą... Łzy napływały jéj do oczu, mówić nie mogła prawie.
— Jaki śliczny dzień! odezwał się słabym głosem hrabia.
— A — dla mnie on piękniejszy jeszcze, odpowiedziała kapitanówna, bo mogę was widzieć... i cieszyć się, żeście zdrowszy i winszować, że do sił przychodzicie...
Rozmowa nadzwyczaj była trudna... najzręczniéj nawet prowadzona, dotykała, potrącała, o te nieszczęsne wspomnienia, których dla chorego trzeba było uniknąć koniecznie.
— Mnie — rzekł Zdzisław — mnie już nawet więcéj sił nie potrzeba... mnie tak dobrze, tak błogo... taka ta wiosna zdaje mi się śliczna... tak jestem szczęśliwy, żem mógł do Wólki dojechać.
— Bardzośmy wam radzi — dorzucił kapitan — ale czy nie zawcześnie?... Czy się nie czujecie znużeni?...
— Nie powinienem się pieścić — szepnął Zdziś — prawda — pani?
— Tak, ale my pana, jako chorego, pieścić będziemy — dodała Stasia... a ja zacznę od tego, że panu rękę podam i z ganku do pokoju zaprowadzę... bo tu trochę czuć wietrzyk chłodny...
Zdzisław podniósł się, zachwiał trochę, lecz podał rękę Stasi, i tak z nią razem weszli do pokoju...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/708
Ta strona została skorygowana.