— Ale, na rany Chrystusowe! — wtrącił kapitan wzburzony — więc dla tego, żeby nie marł z głodu, chcecie żeby umierał pod despotyzmem takiego Mangolda — i z żoną, która go kochać nie będzie!
— Przyzwyczai się i przywiąże — rzekł spokojnie ksiądz kanonik...
Stasia patrząc na chustkę, którą wiązała i rozwiązywała, szepnęła niewyraźnie:
— Ale jeszcze najprzód zdrowia potrzeba, spoczynku i zapomnienia.
— Zapewne, wypoczynku i zdrowia, ale nie samotności — dodał kanonik; — samotność, brak roztargnienia, najszkodliwsze dla niego. Dzwonię na to kazanie — bom przekonany, że to mu przyszłość zapewni. Mówmy otwarcie: nie zarobi na chleb... majątku nie ma, a nawykły do wygodnego życia... głód, nędza za pasem.
— Mój księże kanoniku — rzekł kapitan — to ożenienie będzie pogrzebem człowieka... Ja innego dlań pragnę losu: ozdrowienia na ciele i na duchu, pokrzepienia się, wzięcia do pracy jakiejkolwiek...
Kanonik wysłuchał gorąco wyrzeczonych słów kapitana, lecz te go nie przekonały.
— Lękam się, panie kapitanie, zawołał, ażebyście nie za wiele żądali od Zdzisława, nie obrachowując się z jego naturą, wychowaniem i przeszłością.... Ja chce uczynić co możliwe, wy pragniecie ideałów... Bohatera z niego nie uczynicie — to darmo; dosyć
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/713
Ta strona została skorygowana.