od Lejby przybywającego Zdzisława, kij bilardowy cisnął i pobiegł go uścisnąć. Złapał go na drodze jeszcze, wysiadł więc Zdziś i pieszo mu towarzyszył.
— Zblakowałeś fatalnie, kochany hrabio — odezwał się otwarty Wilelmski — ale w młodości rumieńce powracają — to nic. Tylko żeby ta moja poczciwa, złota Różyczka, z tym gagatkiem kanonikiem, znowu cię nie ożenili. Już słyszałem, jak oni to knują... ale — wara — jeśli ci Pan Bóg miły! Ożenienie — no — na sobie doświadczenie mam, doskonała rzecz; wymaga, jednak, o! wiele wymaga kondycyj... Ma swe strony różne... Nie mogę powiedzieć na moją nic — anioł nie kobieta, a ostra czasem i przykra... mimo, że serce anielskie...
Hrabia jeszcze tak wyglądasz — rzekł w końcu — jakbyś więcéj mikstury potrzebował, niż żony...
— A któż wam mógł mówić o żonie dla mnie?...
— To się wie! — zawołał profesor — ho! ho! kanonik z moją żoną o tém tylko szepcze... choć... kto ich wie, o czém téż wieczorami poszeptują. Siadają, powiadam wam, tak blizko, jakby ją chciał spowiadać — a całowanie rąk wzajemne — bez końca! Z nim to ona zawsze w jak najlepszym humorze! a ze mną... Dosyć bym się pokazał w progu, wnet marsa stroi!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/727
Ta strona została skorygowana.