Nie odpowiadał Zdzisław, idąc coraz prędzéj, aby uciec od napastnika... Szyderski głos jego brzmiał mu w uszach długo... Szedł tak aż do dworku, i stary Wincenty zdziwił się niezmiernie, zobaczywszy go z zaognioną twarzą, z podwojoną siłą wbiegającego do pokoju. Zazwyczaj siadał w krześle i nieruchomy w niém, przetrwał do wieczerzy i do snu. Tego dnia chodził po pustym domu, nie siadł, nie spoczął, a gdy pora przyszła się położyć i Wincenty ją przypomniał, pierwszy raz go odprawił tém, że się sam rozbierze...
Z godzin dwie potém jeszcze przechadzał się po dziedzińcu i domu, a stary sługa, który go szpiegował, dopiero po północy odszedł uspokojony tém, że się położył.
Następujący też dzień z wielkiém podziwieniem, rozpoczął się wcale odmiennie, Zdzisław siadł do pisania listów... Nigdy tego jeszcze nie było... Zawołał potém Wincentego i prosił go, żeby mu dopomógł do upakowania tłomoczka. Sługa nawykły do tego, że o własnéj sile nic nie czynił hrabia, zrazu się wahał, czy nie daćby komu znać — ale kapitana nie było, a hrabia tak stanowczo jakoś się brał sam, iż i stary oprzeć mu się nie mógł.
Przez cały dzień trwało układanie, zamykanie, przygotowanie do podróży; paczka napisanych listów leżała na stole... Nad wieczór Zdziś zażądał koni do miasteczka... Starym Wincentym popłoch jakiś ogarnął, lecz się nie śmiał sprzeciwiać...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/735
Ta strona została skorygowana.