Kanonik przy pierwszéj zręczności, przypisując, nie bez przyczyny, ucieczkę hrabiego, spotkaniu jego ze stryjem, wpadł na garbatego z całą powagą kapłańskiego urzędu swego...
— Co po tém, że waćpan biblię czytasz i ewangelię na pamięć umiesz, kiedy pogańskie uczucia w piersi żywisz. Nie dosyć wam było rodzinę tę zgubić, jeszcze ją potrzebowaliście zgubioną prześladować.
— A to jak? — zapytał garbaty...
— Przecież z waszéj przyczyny Zdzisław musiał opuścić te strony...
— A co on tu miał do czynienia? — rzekł stary — co? Chcieliście, by gnił, lub chodził na postronku u Mangolda? Nie zapieram się, wysmagałem go słowy, aby ztąd precz szedł i pracował. Umyślnie mu drogę zaszedłem, ani słowa! — a com mówił, powiedziałem też nie z gniewu, ale z rachuby... Gdzieindziéj z niego może być człowiek, a tu byłby trup... Tego ja na sumieniu wcale mieć nie będę...
Kanonik ponuro wejrzał i zamilkł chwilę...
— Chory, bez grosza, opuścił te strony, ani sobie rady dać może... Zguba pewna...
— Jeśli siły do życia nie miał, po co miał żyć i śmierdzieć? — grubiańsko zawołał Samoborski... Nie mściłem się ja nad nim, anim mu złe wyrządził — jako żywo... A mnie to lepiéj było na świecie?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/739
Ta strona została skorygowana.