nie tylko gospodarstwa, ale domu, nawet ogródka, sadził drzewka, zasiewał kwiaty: — A nuż powróci? — mawiał — niech zastanie tak, aby się przekonał, że się o to przecież dbało, jak o swoje własne, ba! nawet lepiéj.
Razem ze Stasia chodzili tam często pieszo... Kapitanówna siała i sadziła... porządkowała w domku, przywiązywała do słupków bluszcze, które bujno już ze wszech stron ganki oba okrywały. Wszystkim im, kanonikowi, profesorowéj, zdawało się, że lada chwila Zdzisław zgłosić się musi, a przynajmniéj da znać o sobie, że go ktoś gdzieś na święcie zobaczy i coś o nim doniesie. Tymczasem jakby naumyślnie utonąwszy gdzieś w tłumach, hrabia nie dawał najmniejszego znaku życia. Trwoga ogarniała przyjaciół — pocieszali się tém tylko, że gdyby umarł, wieśćby jakaś nadeszła choć przez obcych. Dziwna rzecz, garbus, którego ostre wyrazy stały się przyczyną téj ucieczki, pomimo niechęci dla tego synowca, kilka razy o niego zagadywał kanonika, sądząc, że on albo kto z dawnych przyjaciół wiedzieć coś muszą...
Ksiądz Starski za każdym razem wybuchał:
— A tak! tak! chce się wam wiedzieć co się stało z ofiarą, aby w zemście smakować... otóż ani ja, ani nikt z was nic nie wie. Z łaski waszéj, coście go do rozpaczy przyprowadzili, wpadł jak w wodę...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/741
Ta strona została skorygowana.