które niekiedy przeciągało się do wieczoru. Naówczas delegowano młodzieńca którego do dam, dla towarzyszenia im, a reszta panów przy flaszce bawiła się nieskończonemi opowiadaniami. Pan Hilary miał tu mnóstwo dobrych znajomych, których téż chętnie spraszał, byle którego najrzał i mógł pociągnąć.
Jednego ranka zasiedli tak właśnie nad śniadaniem zadysponowaném przez amfitryona i złożoném z samych delikatesów, gdy z drugiego pokoiku obok dały się słyszeć huczne głosy biesiadujących już gości wcześniejszych.
Wesoło tam snadź było i nie troszczono się wcale o sąsiadów, bo mówiono i wykrzykiwano tak, że całą rozmowę przeze drzwi słyszeć było można. Nagle kapitan ucha nadstawił i brwi namarszczył...
— Co ci to, braciszku? — zapytał Hilary.
— Zdaje mi się głos znajomy — ale to nie może być! — odparł kapitan...
Ucichli przysłuchując się.
Porowski ustami i nosem kręcił.
— Co u licha?
— Jeśli chcesz, nic łatwiejszego, jak zajrzeć... we drzwiach u góry szyby szklanne i nie zasłonione prawie... Zobacz.
Zawahał się kapitan trochę, ale poszedł, spojrzał i aż się cofnął.
— A co? — zawołał brat.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/746
Ta strona została skorygowana.