Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/757

Ta strona została skorygowana.

— O mój Boże! — odezwała się Stasia — czyż się godziło zapominać o przyjaciołach?...
— Nie sądź pani tak źle o mnie — mówił Zdzisław — myślałem często o was i o Suszy, alem sobie dał słowo o własnéj sile się wygrzebać... chciałem go dotrzymać... Śmiech szyderski pana Sebastyana brzmiał mi w uszach... Im mniéj mi się udawało, tém uparciéj, zajadléj trzymałem się postanowienia... Tyle ludzi ratuje się przecie, dla czegóż jabym tego nie potrafił? Nie czułem się słabszym, ani głupszym od nich...
Kapitan z zaciśnionemi wargami go słuchał, Stasia nie chcąc pokazać, że jéj się ciągle na łzy zbierało...
— Moi znajomi z podróży — dobre chłopcy, bez butów jak ja, ale z sercami... zaprowadzili mnie do dyrektora... Zdaje się, że nie talent, bo z tym mi się nawet popisywać nie dano, ale pewna powierzchowność przyzwoita zyskała mi jego współczucie. Dano mi nadzieję nadziei... Zacząłem się przyspasabiać do roli kochanka...
Zdzisław się rozśmiał...
— Wyobrażałem sobie, że scena potrzebuje jaskrawości i pierwsze próby musiały zakrawać na karykaturę. Było to na prowincyi: przesada uszła za zapał, ogień za genialność, dwie stare panny zemdlały... posypały się oklaski, jam się w duszy śmiał, ale dyrektor mi oświadczył, że jeśli go słuchać zechcę, mogę wyjść na artystę. Nareszcie