Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/759

Ta strona została skorygowana.

motnym szyldem upadku... Ja dziś jestem zupełnie wolny...
— I... począł przysiadając się do Stasi — i — wie pani co? — kocham mój zawód — gdybym miał troszeczkę więcéj chleba... byłbym prawie szczęśliwy — jak Hamlet...
Z goryczą jakąś i szyderstwem spojrzał na kapitanównę...
— Nie musicie jednak tak bardzo być głodni, dodał kapitan — jeśli sobie pozwalacie takich jak dzisiaj... śniadanek...
— Ach! — rozśmiał się Zdzisław — to wchodzi w program naszego życia — głód i zbytek... talent się inaczéj nie rozbudza, tylko takiemi drastycznemi stymulansami! Gdy się ma trochę grosza, rozsypuje się go, aby ducha rozpowić, upoić i dać mu skrzydła. Nędza i rozpusta... inaczéj nie może być...
— Ale to samobójstwo! — przerwała Stasia...
— Proszę pani — zawołał Zdzisław — geniusz, talent, natchnienie, zapał, wszystko to zużywa człowieka — są to płomienie, co palą... a nam potrzeba tyle ognia, że do niego oliwy dolewać musimy i palimy się na stosie ofiarnym... dla tego, aby przez chwilę drgnęło, słowem, krzykiem, jękiem naszym tknięte serce czyjeś! Widzowie są antropofagi...
Ruszył ramionami.
Stasia zauważała w milczeniu, że ruchy miał już aktorskie, gwałtowne, dramatyczne, i że nawy-