— Zatykam uszy! — przerwał Zdziś. — Rym przyszedł mimowolnie — zaręczam. Słuchać nie będę. Susza należy do was, do panny Stanisławy.
— Chyba pan odgadłeś, żem ją już sobie przywłaszczyła — zawołała żywo kapitanówna... Sadzę tam, sieję, gospodaruję — i gdybyś pan wiedział, jak tam ślicznie, miło, cicho, dobrze... a! pojechałbyś z nami.
— Aby mi jutro w oknie zabrzmiał głos garbusa, urągający się mojéj bezsilności i próżniactwu. A! nie! nigdy! nigdy! Wierz mi pani, że los, mądry ów los, to co my zowiemy przypadkiem, rzucił mnie na jedyną przeznaczoną drogę, po któréj chodzić mogę... Nic innegobym nie potrafił... tu choć złym artystą być mogę, ale — artystą... I to coś znaczy...
Chwilkę pomilczał...
— To nic — zawołał napróżno oczekując słowa z ust Stasi lub kapitana, którzy się odezwać nie śmieli — to nic spotkanie dzisiejsze... miałem daleko tragiczniejsze... w roku przeszłym... Grałem rolę trzpiota... niestety! bardzo źle, wszyscy mi to przyznali... Byłem trochę — monté, po kilku kieliszkach wina, w których było pewnie więcéj spirytusu, niż soku winogronowego... Wśród śmiechu poczciwéj publiczności, patrzę... w pierwszym rzędzie, jak dziś... głowa Meduzy...
— Co? kto? — przerwała Stasia...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/762
Ta strona została skorygowana.