simy z kapitału żyć... choćby się prędko wyczerpał... Na każdą rolę wychodzi tyle ognia...
I wychylił pół szklanki wódki...
Stasia wzdrygnęła się ze wstrętu, kapitan głową potrząsł...
— Jeść ja nie potrzebuję tyle — wesoło począł artysta — jedzenie obciąża człowieka...
— A napój zabija.
— Powoli — dodał Zdziś — ale — cóż tam! myśmy nie tacy rachmistrze, ażeby się bardzo liczyć z jutrem. Byle dzisiaj!
Wszystko to było niewymownie przykre i rozczarowujące. Cynizm, z jakim się popisywał Zdzisław, nieledwie dozwalał wnosić, że to czynił umyślnie... Kapitan nie był może nierad temu, bo się spodziewał, że tem Stasię od siebie odstręczy.
— Bawimy tu jeszcze parę tygodni — odezwał się Porowski — spodziewam się, że się będziemy widywali.
Stasia była tego dnia daleko ostyglejszą i umiarkowańszą w mowie, przesiedziała cały czas smutnie, odzywając się ledwie po słówku.
Zaraz po śniadaniu pogadawszy żartobliwie o sobie, o teatrze, o ludziach, unikając poufalszéj rozmowy, Zdzisław pod pozorem zajęcia się oddalił. Na Stasi i na jéj ojcu obie rozmowy najsmutniejsze uczyniły wrażenie. Oczekiwano go potém dni kilka, nie pokazał się. Kapitan, który umyślnie parę tysięcy rubli pożyczył, aby mu je oddać, bo chciał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/771
Ta strona została skorygowana.