dniego między dziadem a rzemieślnikiem wędrownym, z węzełkiem na plecach, kijem w ręku, w kapeluszu pogiętym, opalonego, odartego. Wincenty, który do bramy jéj towarzyszył, zobaczywszy nadchodzącego, przestrzegł pannę Stanisławę, aby się zatrzymała...
— Niechno panienka poczeka — jakiś włóczęga trzeba to odprawić — licho wie co to się teraz snuje po drogach... Żeby się tylko na noc nie wpraszał... bo to może złodziéj...
Domawiał tych słów, gdy podróżny doszedł do bramy i poruszył ją ręką, chcąc otworzyć, ale mu sił nie stało... parę razy popchnął napróżno... podniósł oczy, jakby szukając kogoś i zobaczył Stasię stojącą w czarnéj sukni... a przy niéj siwego Wincentego...
Kapitanówna była o kilka kroków... I ona się ciekawie przypatrywała podróżnemu, którego twarz opalona, zbrukana zdawała się jéj kogoś znajomego przypominać... Ręka jego wsparta na wrotkach opadła, on się zachwiał i zsunął się na ziemie... Wincenty zobaczywszy, że pada, pospieszył ku niemu, podbiegła i Stasia, ale już on chwyciwszy za kół od płotu, powstał na nogi... Oczyma wodził po zbliżających się...
W téj chwili kapitanówna krzyknęła poznając w nim Zdzisława...
— Zdzisław! — zawołała.
Wincenty dobijał się do bramy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/777
Ta strona została skorygowana.